26 października 2011

Historia Węgier w XXI wieku

Znów przepraszam, że tak długo nie pisałam. (Chyba tak będę zaczynać każdą notkę...)

Oczywiście dziś też chciałam pisać o czymś konkretnym, ale już zapomniałam - wybaczcie, jest 7.37, zwykle o tej porze ciągle śpię. :P Te dni są "takie trochę flou", mroczne, niejasne, bo codziennie robię wiele rzeczy, a póżniej nie pamiętam, co się stało tego czy tamtego dnia. 

W weekend na przykład odbyły się dwie manifestacje: pierwsza (w sobotę) przeciwko nowemu nazistowskiemu dyrektorowi Nowego Teatru (o tym napisano zresztą nawet w polskiej prasie!), i gdzie, moim zdaniem, było nas zbyt mało; a druga w niedzielę, duża manifestacja przeciwko rządowi, gdzie według różnych źródel było nas około 80.000. Właśnie znalazłam polski artykuł o tym wydarzeniu, ale piszą głupoty...

Zacytuję pierwszy akapit: 

Demonstranci skorzystali z nadarzającej się okazji odwołania prawicowego wiecu z udziałem premiera Victora Orbana, który odbywa się tradycyjnie w rocznicę antysowieckiej rewolucji na Placu Astorii. Ponieważ premier pojechał na szczyt do Brukseli, wiec, na którym miał przypomnieć zasługi węgierskiej prawicy w walce z komunizmem, odwołano, ale na Placu Astorii pojawili się nieoczekiwanie przeciwnicy rządu. 
Nie "skorzystaliśmy z tej okazji (nieobecności premiera)", z dwóch powodów: a) nasza manifestacja była zaplanowana od 7 lipca (!) na godzinę 16 na Aleje Wolnej Prasy (między mostem Elżbiety a Placem Ferenciek, niedaleko od Astorii), więc nie poszliśmy tak "nieoczekiwanie". b) Ten szczyt w Brukseli był zaplanowany na 17 października, ale z nieznanego powodu zmienili datę i zamiast 17, szczyt odbył się 23 października, czyli - nieoczekiwanie! -  w dniu naszego świeta narodowego. Nawiasem mówiąc, ja osobiście uważam, że to nie wina Orbana, i że on koniecznie musiał w szczycie wziąć udział, chociaż wielu ludzi (z obydwóch politycznych stron) twierdziło, że on nie powinienen pojechać. No i dodam jeszcze c): jak wyżej już wspomniałam, nasza manifestacja była zaplanowana od kilku miesięcy, i nasza ulubiona partia Fidesz w ostatnim momencie, czyli dwa tygodnie temu ogłosiła swoją manifestację (nie wiadomo, przeciwko czemu, może nam? :P) dokładnie na tą samą porę na Astorię - powiedzmy, że 300 metrów od Alej Wolnej Prasy. Ok, powiedzmy, że 500. :P Na to policja, która właśnie wie, co się dzieje, gdy dwie przeciwne sobie manifestacje są organizowane w prawie tym samym miejscu, o tej samej godzinie, powiedzieli nam (nam! którzy więcej, niż trzy miesiące temu oglosiliśmy program!), że albo zmienimy miejsce/godzinę, albo manifestacji nie będzie. Oczywiście - na podstawie "okos enged, szamár szendved" ('mądry pozwala, osioł cierpi', czyli niech ten, który nie umie pomyśleć nad tą sprawą, zrobi to, co chcę, a my, madrzy, raczej tylko oglądamy, co z tego wyjdzie) - zareagowali na to nasi liderzy, że niech będzie, zmienimy godzinę z 16 na 15. I tak było, program trwał około godzina, więc mimo tego, że premiera i jego manifestacji nie było, my skończyliśmy o 16.30. Wcale nie skorzystaliśmy z okazji jego nieobecności. (Jeszcze coś: Nie trzeba było koniecznie anulować manifestacji z powodu nieboecności premiera, ale dużo krytyków Fidesza mówiło ironicznie, że oni - Fidesz - bali się, że nikt nie pójdzie, jeśli Viktora nie ma, i dlatego... Chyba jest w tym prawda. :P)

Znowu cytuję:
 Zdaniem policji, na Placu Astorii i na przyległych ulicach zgromadziło się 10 tysięcy osób. Organizatorzy twierdzą, że było ich sto tysięcy. 
Polacy nie powinni się interesować zdaniem policji, ponieważ policja to narzędzie władzy, więc mówią to, co rząd i fideszowie chcą słyszeć. Co więcej, powiem Wam skrycie, że kamery tej firmy, która jest odpowiedzialna za tą część stolicy, nie były czynne podczas manifestacji. Rzecznik firmy powiedział w wiadomościach, że gdyby telewizja państwowa fideszowa chciała, to oni by chętnie włączyli kamery, ale telewizja o nic nie prosiła... I właśnie z tego powodu w wiadomościach telewizji państwowej fideszowej nie było mowy o manifestacji. Jakby jej w ogóle nie było! O.o

To tylko jedna rzecz z wielu, o których chciałam pisać, ale znów nie mam czasu... Po tej rozradującej notce miłego dnia życzę wszystkim! :P;)

PS. Po przeczytaniu własnego artykułu, stwierdzam, że zrobiłam błąd: piszę, że zdanie policji nie jest podobne do rzeczywistości, ale jest - właśnie, na Placu Astorii można było widać około 10.000 ludzi. Bo manifestacja odbyła 500 metrów dalej! Szukali nas w złym miejscu.

16 października 2011

Nie chcą Budapesztu w Warszawie

Dziękuję, Jarku, że tak ładnie mówisz o mojej stolicy. Dziękuję Ci, że dzisiaj wielu Polaków żartuje a propos mojego kraju i miasta. Dziękuję, że choćby na krótki okres Polacy jedno wiedzą na pewno: że nie chcą Budapesztu, papryki i salami. Dziękuję głównie, że nie wspomniałeś Orbana, tylko Budapeszt. Przecież wiadomo, że Orban i jego rząd to Budapeszt. 

Mówicie, mówią, że to tylko żart. I oczywiście ja też się uśmiechnęłam, gdy po raz pierwszy zobaczyłam "PiS to Papryka i Salami". Tak, to śmieszne. Też wiem, że Polacy i tak "kochają Węgrów" (tak czytałam gdzieś), Węgry i Budapeszt. I paprykę. :) 

A nie wiem, jak Wy, Polacy, byście się czuli, jakbyście od tygodnia czytali, że Węgrzy nie chcą Warszawy w Budapeszcie. Oczywiście, że Kaczyński jest wariatem, tym bardziej, że dał taki przykład. Mam nadzieję, że nigdy nie będzie miał takiej władzy, jaką ma nasz król Orban. (Którego też nienawidzę, zresztą.) A dla mnie, Węgierki, to jest obraźliwe. Wcale nie jestem taką wielką patriotką, ale powiem szczerze, że źle się czuję, gdy widzę wszystkie te strony na fejsbuku i wszędzie indziej. Ja lubię Budapeszt, to moje miasto, tu się urodziłam, tu mieszkam od 22 lat, ja, jako Węgierka wiem, jak się żyje tutaj, a Polacy o tym wcale nie (albo bardzo mało) wiedzą . Wiem, jaka jest stolica Węgier w XXI wieku, wiem, jak się czujemy pod rządem Orbana i wiem, dlaczego wielu ludzi pójdzie na różne manifestacje przeciwko niemu. 

A Budapeszt jako miasto nie ma nic wspólnego z Orbanem. Budapeszt jest pięknym miastem, które i Węgrzy, i turyści bardzo lubią. Mamy dziesięć wspaniałych mostów, Dunaj i góry. 

Głupio mówić o mieście, gdy wiadomo, że chodzi o politykę. Rozumiem żarty, mam poczucie humoru, a jednocześnie uważam, że w tej sprawie chyba to za dużo. Zdanie Kaczyńskiego było zrozumiałe i jednoznaczne, on chciałby zostać takim wszechmogącym premierem jak nasz Orban. I co? Wszyscy chcieliby, właśnie dlatego są politykami. Nie to było największym głupstwem Jarka. 

11 października 2011

Wiem, wiem... co zajęło tak dużo czasu, że od tygodnia nie napisałam ani słowa?! Nie mam dosyć dobrego pretekstu, wybaczcie wszyscy, którzy nie mogliście dobrze spać przez cały tydzień, czekając na nową notkę. Czas miałam, chęć też, a jakoś mi się jednak nie udało. Chcę więc teraz pisać o dwóch rzeczach: najpierw o moich wrażeniach a propos kursu w IP, a potem o moich pracach (tak, w liczbie mnogiej) licencjackich.

W zeszły poniedziałek poszłam do IP z nadzieją, że inni studenci/uczniowie w mojej grupie (poziom najwyższy, niektórzy mówią, że C1, ale kto wie, co to znaczy...) nie będą o wiele-wiele-wiele lepsi ode mnie, i że będę ich rozumieć po polsku - jak również nauczycielkę. Okazało się, że naprawdę nie są o wiele-wiele-wiele lepsi, co więcej niektórzy są nawet mniej dobrzy (nie chce mi się jednak pisać, że byli gorsi, bo to nieprawda i niegrzeczne :P)! Była to niespodzianka dla mnie. Z jednej strony, nie wiedziałam, że tak dobrze mówię po polsku :P, z drugiej strony, myślałam wcześniej, że może ta grupa jest zbyt mocna dla mnie (hm, tak naprawdę to ten sam powód :P). W grupie jesteśmy około 10 osób, to dużo, ale chyba nie wszyscy wytrzymają do końca. :P
Moje wrażenia: jednym słowem SUPER. Wszyscy mówią bardzo ładnie, są zainteresowani i ambitni, a Iga, nasza nauczycielka... Naprawdę niesamowita. Ona ma około 60 lat, a tyle siły! Zada pytanie, poczeka, aż każdy, kto ma komentarz, odpowie, a potem znowu. I poprawia wszystkie błędy! Niesamowite. 90 minut minie jak... nie wiem co, jak jedna minuta. No i muszę jeszcze dodać, że wczoraj odpowiedziałam na jakieś pytanie, które zadała, a potem zapytała mnie, ile lat się uczę/uczyłam polskiego, a jak usłyszała, że tylko 3, to powiedziała, że to cudowne, że tak ładnie mówię. :D Ma rację - to naprawdę cudowne.

A teraz o drugiej sprawie: nareszcie wymyślałam, o czym będę pisać te prace licencjackie! (U nas na romanistyce należy napisać tak zwaną pracę-portfolio, czyli różne prace o: językoznawstwie, literaturze i cywilizacji... Trzy razy 10-12 stron, tematy mogą być wybrane przez nas. Wszyscy wykładowcy mają swój  zestaw tematów, skąd można wybrać, a jak ktoś coś innego wymyśli, to trzeba tylko znaleść promotora.)
Znalazłam dwie książki, które strasznie lubię: Entre les murs (François Bégaudeau) i Chagrin d'école (Daniel Pennac). Pierwszą znam już od kilku lat, drugą poznałam teraz w Paryżu (dzięki Juli, która mi ją pokazała). W obydwóch chodzi o uczniów w gimnazjum/liceum (collège i lycée), którzy mają różne problemy z nauczycielami i ze studiami w ogóle. Narratorzy są nauczycielami, właśnie dlatego książki są ciekawe: przedstawiają taki punkt widzenia, który mało ludzi zna i którym generalnie się nie interesujemy. Ogólnie wszystkie szkolne problemy są winą nauczyciela i koniec. A w tych książkach przedstawiano, jakie problemy mogą mieć nauczyciele, którzy mają 27 różnych osób w jednej klasie, które muszą nauczyć wierszów Baudelaire'a. Nikt się tym tematem nie interesuje, ci młodzi mają wiele innych, ciekawszych rzeczy, jak Francuz mówi: tout le monde s'en fout. Więc chcę pisać o tych książkach, bo uważam, że są poruszające i przedstawiają prawdziwe życie. Z językoznawstwa będę pisać o języku obecnej młodzieży francuskiej, z literatury chyba o narracji (jeszcze nie zdecydowałam), a z cywilizacji o problemach mniejszości paryskiej banlieue. Znalazłam dwóch ambitnych wykładowców, którzy będą moimi promotorami (można mieć nawet trzech!), więc już tylko muszę wszystko to napisać. :P

2 października 2011

365 (i kilka)

... dni minęło od mojego wylotu (z Tallina) do Warszawy. 29 września w kalendarzu ubiegłego roku był wielkim dniem - zaczynało się moje stypendium w Polsce, co więcej, w moim ulubionym polskim mieście! Ten dzień jednak nie był tak łatwy, jak sobie wyobraziłam wcześniej. Oprócz pożegnania z Benedekiem (i faktu, że nie było wiadomo, kiedy się zobaczymy), Juli pisała smsy o nieoczekiwanych problemach... Ona wtedy już była w Warszawie od tygodnia, ale poczekała na mnie i przed moim odlotem mieszkała w hostelu. Planowałyśmy pojechać razem do akademika (z lotniska), żeby w taki sposób razem zacząć stypendium i warszawskie życie. Gdy my z Benedekiem właśnie spacerowaliśmy po bardzo sympatycznym tallińskim cmentarzu, Juli napisała, że jednak poszła do akademika, żeby tam zostawić bagaże, i powiedzieli jej, że 1) musi od razu zapłacić 740 złotych na kaucję (gotówką! kto ma tyle pieniędzy ze sobą?!), 2) nie możemy razem mieszkać, bo ja wcześniej wyjeżdżam, 3) gdy ja dotrę, już nie będę mogła się zarejestrować i otrzymać pokoju, bo biuro jest czynne do 15, a mój odlot o 15:55, albo coś takiego, już nie pamiętam dokładnie. Oczywiście wszystko to napisała nie w jednym smsie, więc złe wiadomości docierały powoli... :P A wszystko to, gdy jeszcze byliśmy w Tallinie i ten dzień był naszym ostatnim dniem. Co więcej, pożegnanie nie było dla mnie tak bolesne głównie z tego powodu, że (myślałam, że...) będę mieszkać z Juli, więc nię będę całkiem sama w Warszawie. A teraz te wiadomości! 
OK, skoro nic nie mogłam robić z tymi sprawami na razie, poprosiłam Juli o zarezerwowanie pokoju gościnnego dla mnie, żebym nie musiała spać na ulicy. Na to w akademiku odpowiedzieli, że ona nie może tego zrobić, ale ja spokojnie będę mogła sobie zarezerwować miejsce na noc jak dotrę. Super, pierwsza dobra wiadomość! 
Pierwszą warszawską noc spędziłam więc w pokoju gościnnym, z dziewczyną rosyjską, która miała przed sobą drogę do Lublina (mówiła po polsku), a z drugą dziewczyną mówiącą po francusku, bo ona nazajutrz wyjeżdżała do Paryża. :P Była Polką, ale powiedziała, że raczej mówi po francusku, bo już się przyzwyczaiła. :P
Drugiego dnia poszłyśmy do kantoru, żeby wymienić forintz na złotówki, a potem do biura akademika, żebym się zarejestrowała. Otrzymałam pokój - nr 514 -, a współlokatorki jeszcze nie miałam. Dwa dni póżniej, gdy wróciłyśmy z Juli z miasta, recepcjonista powiedział nam, że jak chcemy, Juli może się przeprowadzić (choć ona już miała współlokatorkę :P) do mnie! Oczywiście, że chciałyśmy! :) Więc w tym dniu (1 października) zaczynało się nasze wspólne warszawskie życie. :)

PS: To całkiem inny temat, ale od wczoraj mamy węgierski związek zawodowy, który się nazywa Solidarność (Szolidaritás, słowo napisane w tym samym stylu jak jego polska "siostra"). Nie jestem przekonana, że nazwa z lat 80 pasuje do obecnej węgierskiej sytuacji. Co prawda, wprowadzone przez rząd nowe prawa pracy możemy kojarzyć z socjalizmem, ale nie trzeba mieszać prawdziwego socjalizmu z demokracją (nawet jeśli ta demokracja nie jest do końca demokratyczna - to nie socjalizm). Głównie przeraża mnie osobiście, że jak w tym stanie już mamy Szolidaritás, to co póżniej, jeśli sytuacja naprawdę się zepsuje? Walka zbrojna? Wrócą lata 80?