31 grudnia 2011

2011

Mam dwa przymiotniki, żeby opisać ten rok: bogaty i burzliwy. Bogaty, bo dużo nowych rzeczy się nauczyłam, burzliwy, bo niektóre z tych rzeczy nie były najfajniesze. Przeżyłam nowe uczucia, poznałam nowe miejsca, ale w bardzo burzliwy sposób. 
Ten rok można podzielać na dwie części: pierwsza połowa roku w Paryżu, druga połowa w Budapeszcie. Co prawda, styczeń spędziłam jeszcze w Warszawie, ale ten styczeń należy raczej do 2010 roku. Od lutego do końca czerwca mieszkałam w Paryżu, w tym okresie wcale nie pisałam na tym blogu, po prostu pisanie po polsku nie było potrzebne - miałam przy sobie Michała i z Nim codzienną możliwość ćwiczenia  polskiego. Jednak, mimo polskiego i szczęścia, że nareszcie nie tylko uczę się, lecz coraz bardziej używam tego języka, ten semestr nie był radosny. Był raczej... burzliwy. :P Uczucia zmieniły się szybko i znienacka, a Paryż został nagle szarym, smutnym miastem, w którym dalej żyć nie można. Powodem tej zmiany był mój narzeczony:) i moi przyjaciele, których nie miałam przy sobie. Michał nie mógł pomóć, chociaż z Nim spędziłam same szczęśliwe chwile. :) Po prostu tęskniłam i tylko powrót na Węgry był na to lekarstwem.
Druga, czyli ta budapeszteńska połowa była o wiele spokojniesza, ale tak samo bogata, jak pierwsza. O tym już tu pisałam, więc nie będę siebie powtarzać.  

Niektórzy już pytają nas o ślubu. W 2012 nie planujemy wziąć ślubu, więc spokojnie, wszystko w swoim czasie. Ja osobiście chciałabym dwie rzeczy: 1. Żeby mnie przyjęli na magisterkę (byle którą). 2. Żebym dostała pracę, którą lubię. I trzecie, bo na Węgrzech mówimy, że "trzy są węgierskie prawdy", nie wiem, dlaczego, więc 3. Żeby wszystko, co w moim i waszym życiu jest dobre, było tak samo w przyszłym roku.

Życzę Wam wszystkim Szczęśliwego Nowego Roku! :)

24 grudnia 2011

Wesołych Świąt! :)


Oto część naszej choinki, z naszymi ulubionymi misiami... :) Pierwsze razem spędzone Boże Narodzenie tak będzie wyglądać: najpierw spakuję wszystkie prezenty (lepiej póżniej niż jeszcze póżniej :P), dziś jedziemy do moich dziadków, tam spędzimy 'święty wieczór' (po węgiersku 'Szenteste'), damy sobie prezenty, ewentualnie zaśpiewamy jakieś kolędy, zjemy i będziemy się cieszyć, że wszyscy jesteśmy razem. Przenocujemy u rodziców i jutro z Nimi świętujemy. Wrócimy jutro po obiedzie, czyli wieczorem, ponieważ komunikacja miejska podczas świąt nie działa tak... szybko. :P Drugiego dnia jedziemy do Kwiatów (dla tych, którzy nie wiedzą, nazwisko mojego Benedeka znaczy po polsku 'kwiat'), już od nich dostaliśmy parę super prezentów. 
Mam nadzieję, że te święta będą nie tylko wesołe i spokojne, ale w pewnym sensie też udane, ponieważ jak wiecie: wszystkie początki są trudne. A to dla nas prawdziwy początek. 
Dla moich czytelników, jeśli są, jeśli jesteście, życzę wesołych i spokojnych świąt spędzonych z rodziną, dużo ciastek, prezentów, ładnej choinki, i żeby śnieg w końcu zaczął padać. :)

19 grudnia 2011

Co z nami będzie?

Wiem, że zazwyczaj nie piszę tak często, ale w takim razie tradycja będzie przerwana. :P Teraz piszę, bo coś mi ciągle przeszkadza: znów pojawiło się pytanie o przyszłość, czyli co będę robić po licencjacie? Ten temat jest już aktualny, bo około 15 lutego trzeba będzie oddać dokument (już dostępny), w którym zaznaczę uniwersytety, na których ewentualnie chcę studiować. 
Możliwości na szczęście/niestety nie ma tak dużo. Z jednej strony "na szczęście", bo wtedy człowiek łatwiej zdecyduje, a "niestety", bo moja przyszłość jest w pewnym sensie ograniczona. 
W pierwszym rzędzie stoi oczywiście magisterka z tłumaczenia na ELTE, pierwszy język: francuski, drugi język: angielski. Z tym problemy są następujące: mało osób się dostaje na te studia "finansowane przez państwo", czyli bezpłatne (w tym roku 7 z 20), a płacić musiałabym około 300.000 forintów (4300 złotych) za semestr. Drugi problem jest dla mnie ważniejszy: polskiego nie ma. Są tylko angielski, francuski i niemiecki, stąd trzeba wybierać dwa. Angielskiego nie lubię, poza tym nie używałam tego języka od paru lat. Po niemiecku nie mówię. Jeszcze. :P 
Po drugiej mogę wybierać między magisterkami tak zwanymi 'dyscyplinarnymi', co znaczy w sumie, że człowiek uczy się tego samego, co przez poprzednie trzy lata, tylko te studia są nudniejsze. Przede mną dwie drogi z tych magisterek: francuska albo polska. Chyba nie zdradzę tajemnicy, jeśli powiem, że to mnie wcale nie interesuje, chociaż na poziomie trzyletnego licencjatu to mi się podoba. Nie, tak naprawdę lubię pojęcie tej polskiej magisterki, ale jednocześnie wiem, że - jak się mówi na Węgrzech - to nic nie przyniesie do kuchni. 
Albo mogę zacząć nowy licencjat. :P Na przykład chciałabym się nauczyć jeszcze kilka języków, interesuje mnie prawo, nie mówiąc o pedagogice i o dzieciach... Mam dwa miesiące, żeby zdecydować, czym się będę zajmować w kolejnych dwóch latach. Strasznie. 

16 grudnia 2011

po najtrudniejszych tygodniach semestru :)

Przede wszystkim będę pisać oczywiście o egzaminie polskiego, ale przedtem chciałam powiedzieć, że to jest pierwszy semestr (i sesja), kiedy - jeśli wszystko będzie dobrze - dostaję same piątki... :D 

Część pisemna (9 grudnia) była strasznie trudna. Nie dlatego, że zadanie w sobie były trudne, ale miałam za sobą tydzień pełen sprawdzianów i prac do napisania po francusku, więc czasu na polski wcale nie miałam, byłam zmęczona, przez cały tydzień bolała mnie głowa itd. Więc, w tej pierwszej części były dwie mniejsze części :P, najpierw rozumienie tekstów, potem napisanie dwóch tekstów. W pierwszym tekscie, który trzeba było zrozumieć, chodziło o historię Majów, pytania były trochę trudniejsze niż zazwyczaj (czyli niż oczekiwałam :P). Drugi tekst mówił o historię tańca od Egiptu do dziś, pytania były o wiele łatwiejsze, ale na pewno zrobiłam kilka błędów. 
Po pięciominutowej przerwie mieliśmy drugą mniejszą część: tworzenie tekstów. Ta część była dla mnie w pewnym sensie niespodzianką, ponieważ przez ten tydzień zajmowałam się wyłącznie francuskim, a przyznam, że się nie przygotowywałam na część pisemną egzaminu, więc gdy dostałam pustą kartkę z zadaniami, to najpierw nie za bardzo wiedziałam, co robić. :P To brzmi może śmiesznie, ale wtedy wcale nie było, strasznie się nagle zdenerwowałam. Jakoś napisałam te dwa teksty, ale w ogóle nie jestem dumna... Pierwszym tematem były "programy partnerskie między miastami UE", trzeba było pisać o mojej miejscowości, o dobrych skutkach takich programów, trzeba było zasugerować konkretne miasto, z którym mogę sobie wyobrażać taki związek, i dać przykłady na konkretne wspólne plany. A potem musieliśmy napisać e-mail do kolegi o plagiacie. W sumie dwa razy 300 słów, na to mieliśmy 90 minut. Raczej bez kommentarzy. :P 
Po pisaniu mieliśmy przerwę, wypiliśmy kawę i stwierdziliśmy, że egzamin polskiego na poziomie C1 jest chyba najgorszą rzeczą, która istnieje na Ziemi. :P A potem druga część egzaminu: rozumienie  ze słuchu. Moim zdaniem było fajnie:P, podobały mi się teksty ( były dwa), pytania nie były zbyt trudne, tematy dosyć ciekawe: w pierwszym Wysława Szymborska mówiła o poezji (głównie dzisiejszej), a drugi tekst był wywiadem z organizatorem rejsów na Wiśle. :) Cała ta część trwała chyba mniej niż pół godziny.

A potem mieliśmy czterodniową przerwę przed częścią ustną. :P Na tej części byliśmy w parach, już kiedyś pisałam, że mam partnerkę z kursu. Chyba nie trzeba napisać, o ile byłyśmy zdenerwowane... :P Czekałyśmy, czekałyśmy, aż nareszcie weszłyśmy do sali, gdzie dwie nauczycielki czekały na nas. Najpierw przedstawiłyśmy się, a potem musiełyśmy rozmawiać o kulturze i o rozrywce - moim zdaniem bardzo 'wolny' temat, można mówić o wiele rzeczy. :) Rozmawiałyśmy przez 20 minut, a szczerze mówiąc czułam się jak... nie wiem, jak nie na egzaminie. :)
W sumie chyba zdałam egzamin, przynajmniej część ustną, a może też część pisemną. Mam nadzieję, a rezultaty będą za miesiąc. :)

Co do uniwersytetu, w przyszłym tygodniu mam trzy egzaminy w ciągu dwóch dni, w tym Literature polska XIX wieku, więc jeszcze Polska nie zginęła. Poza tym kurs polskiego w Instytucie ciągle trwa, aż do końca stycznia. :) Hehe, zaczęłam ten akapit z uniwersytetem, ale i tak mówię o polskim... :) Wczoraj odbyło się "słowiańskie Boże Narodzenie" (na uniwersytecie), ale nie poszłam, jakoś nie miałam ochoty. Dwa lata temu byłam tam, nawet śpiewałam kolędy, bardzo dobrze się czułam, rok temu robiłam prawie to samo w Warszawie, ale w tym roku... nie chciałam. Trochę żałuję (teraz), bo kto wie, czy za rok będę miała okazję na to. Powodem tej niechęci były ostatnie zajęcia estońskiego (wiem, że to brzmi głupio), gdzie, oprócz tego, że Polaków już nie było :((, pożegnaliśmy się z Leilą, naszą bardzo sympatyczną lektorką, którą bardzo polubiliśmy. Więc byłam trochę smutna po tych zajęciach, a wiedziałam, że Boże Narodzenie (głównie wersja polska) zawsze powoduje u mnie smutek (jak i nostalgię :P), a nie chciałam tam płakać, gdy wszyscy świętują.

Zaraz będą święta. W tym roku Boże Narodzenie będzie trochę inne, niż do tej pory. Będziemy z Benedekiem dekorować w tym roku naszą choinkę w naszym mieszkaniu... :) Kolejny krok wspólnego życia. ^^


26 listopada 2011

"... i odpuść nam nasze winy"

Dzisiaj, po raz pierwszy w moim życiu, spotkałam się ze świadkami Jehowy. Bardzo ciekawi ludzie, podobali mi się. Przyszli do nas - nie wiem, w jaki sposób zdecydowali, że własnie do nas dzwoną, bo zaraz po rozmowie poszli i nie dzwonili do innych - i zaczęli mówić o Bogu i o przyszłości, o której zwykli ludzie nic nie wiedzą. To "oni" znaczy bardzo sympatyczna starsza pani i młody mężczyzna, który na pewno przyszedł, żeby przekonać dziewczyny. Od razu powiedziałam, że nie chcę ich słuchać, bo tak sympatyczni są, że nie chcę z nimi dyskutować. Jednak rozmawialiśmy przez pół godziny. :D Co mi się podobało, nie chcieli mnie przekonać, że Bóg istnieje - chociaż ich celem jest oczywiście przekonanie jak najwięcej ludzi -, tylko rozmawialiśmy o Biblii i o wydarzeniach w świecie. A jednak trochę dyskutowaliśmy, ponieważ nie mogę nie odpowiedzieć, gdy słyszę rzeczy, które mi się nie podobają. :P Ale pozostałam grzeczna, jak zawsze. :P Na przykład oni mówili, że zbliża się koniec świata (już ten pomysł mnie przeraża, ale mają rację, bo jesteśmy coraz blizszy tego końca, to wiadomo niezależnie od Jehowy), o czym zaświadczają między innymi kryzys, bardzo mocne trzęsienia ziemi i choroby, na które nie ma lekarstwa. Na to odpowiedziałam, że już takie rzeczy ludzkość przeżyła. Na to oni, że prawda (!), ale ważne jest to, że te "symptomy" są coraz większe i poważniejsze. Właśnie, więcej o tym już nie dyskutowaliśmy, ale myślę, że dla każdego pokolenia najważniejsze są swoje własne problemy, bo w Średniowieczu śmierć matek podczas rodzenia albo wojny krzyżackie mogły oznaczać koniec świata... 
Albo zapytali mnie, co znaczy moim zdaniem słowo "religia". Odpowiedziałam, że dla mnie to jest jakieś miejsce symbolyczne, dokąd człowiek zawsze może uciekać. Uśmiechnęli się i powiedzieli, że właśnie tak jest napisane w Biblii, nie pamiętam, w której dokładnie części. :) 

Nad czym ciągle się zastanawiam po tej rozmowie, to pytania, które zadali po tym, że powiedziałam, że nie chcę ich posłuchać: dlaczego nie wierzę w Boga? Czy moi rodzice tak mi mówili? Czy to wynika po prostu z moich doświadczeń? A nie chodzi mi o "dlaczego nie wierzę", bo nigdy tego nie potrafię powiedzieć, tylko o dwa drugie pytanie. Ale co mi mówili rodzice? Prawdopodobnie nie zakazali mi wierzyć. :P Pamiętam, że byłam w trzeciej klasie podstawowej, gdy nagle poczułam ochotę na religię i zaczęłam chodzić na "zajęcia" religijne. Nie wiadomo, skąd ta ochota, chyba po prostu zazdrościłam kolegom, którzy co tydzień mieli to tajemnicze zajęcie. W tym wieku już znałam historie biblijne, wszystkie te "bajki" (bo mama przeczytała mi naprawdę jako bajki) ze Starego i z Nowego Testamentu i prawdobodobnie podobały mi się, ale nie pamiętam. Wszystko jedno, zaczęłam swoje studia religijne, w każdą środę miałam zajęcia z religii luterańskiej - powód tego był prosty: znaliśmy tą panią, która prowadziła te zajęcia. To mnie nie przeszkadzało, chociaż ci, którzy w mojej klasie mieli religię, chodzili na katolicką. :P Teraz wyobraźam sobie, co moi rodzice mogli mysleć o tym, że dziecko z rodziny ateo-żydowskiej chodzi na zajęcia religijne... :P Ale wtedy o żydowskym pochodzeniu w ogóle nie wiedziałam. Rodzice pozwalali mi chodzić, chyba wiedzieli, że nic złego to nie znaczy. Chodziłam przez pół roku, ale bardzo nudne były te zajęcia, bo pani po prostu przeczytała nam te same historie (w wersji prostszej) z Biblii, które już znałam. Po każdej bajce (ciągle czułam, że to są bajki) mieliśmy kilka pytań w stylu "kim był ...? co robił....?" W sumie rozumienie tekstu, w ten sam sposób, jak robiliśmy na zajęciach literatury, gdzie również się nudziłam. :P Poza tym nauczyliśmy się "Ojcze nasz", co mi się bardzo podobało (i co do dzisiejszego dnia znam) i kilka innych modlitw, których już nie pamiętam. A jeszcze ten pomysł, który do dziś pamiętam: na pierwszych zajęciach pani mówiła, że Jezus jest mostem między światem a Bogiem - bardzo to mi się podobało, nawet narysowałam. Po pół roku powiedziałam pani, że zrezygnuję, bo nic nowego już nie słyszałam. Ona była bardzo smutna, nawet plakała i powiedziała, że byłam jej najlepszą uczennicą. :P 
Niestety, po tych zajęciach raczej myślałam, że nikt mnie nie może przekonać tymi głupimi bajkami. Trochę póżniej zaczęłam uczyć się historii i poznać swoje korzenie i zdecydowałam, że jakby Bóg istniał, to moi pradziadkowie nie zginęliby w obozie koncentracyjnym. Tyle o "moich doświadczeniach"...
Dzisiaj natomiast raczej mówię, że nie wiem, czy istnieje czy nie. O wierze trudno mówić, bo wierzę w to, że jest jakaś władza, która wszystko z góry zaplanuje, a jak tą władzę nazywamy, IMF czy Bóg... przepraszam, więc nie wiem. Co pewne, jeśli Bóg istnieje, to chętnie z Nim porozmawiałabym. 

13 listopada 2011

Dlaczego tak wolno idą te notki? Na węgierskim blogu piszę codziennie, a tu zaledwie co tydzień... Problem jest chyba to, że tam piszę o codziennych wydarzeniach, o uniwersytecie, a tu tylko o czymś "ważniejszym", albo związanym z polskim. Powinnam tu też pisać o wszystkim, ale nie mogę pisać o tych samych rzeczach na polskim, co na węgierskim blogu. 
Ok, co do polskiego: zapisałam się na egzamin językowy na poziomie C1 (9 grudnia)! To jest okropne, bo przede mną już mniej niż miesiąc, a coraz mniej się zajmuję polskim, bo na uniwersytecie listopad jest najtrudniejszym miesiącem (testy, sprawdziany, praca do napisania i praca licencjacka do przemyślenia :P), a w Instytucie kurs staje się coraz mniej interesujący... Nie boję się części pisanej, a na ustnej będę miała świetną partnerkę (można wybierać, z kim chcemy być razem na ustnej, bo będziemy w parach), którą poznałam na kursie w Instytucie. Jesteśmy mniej-więcej na tym samym poziomie i będziemy razem się przygotowywać. :) Więc chyba wszystko będzie dobrze, tyle że "poziom C1" brzmi strasznie, bo to jest najwyższy poziom, który można z polskiego zdać (oprócz poziomu C2 w Polsce... co zdam za rok świetlny ;P). 

26 października 2011

Historia Węgier w XXI wieku

Znów przepraszam, że tak długo nie pisałam. (Chyba tak będę zaczynać każdą notkę...)

Oczywiście dziś też chciałam pisać o czymś konkretnym, ale już zapomniałam - wybaczcie, jest 7.37, zwykle o tej porze ciągle śpię. :P Te dni są "takie trochę flou", mroczne, niejasne, bo codziennie robię wiele rzeczy, a póżniej nie pamiętam, co się stało tego czy tamtego dnia. 

W weekend na przykład odbyły się dwie manifestacje: pierwsza (w sobotę) przeciwko nowemu nazistowskiemu dyrektorowi Nowego Teatru (o tym napisano zresztą nawet w polskiej prasie!), i gdzie, moim zdaniem, było nas zbyt mało; a druga w niedzielę, duża manifestacja przeciwko rządowi, gdzie według różnych źródel było nas około 80.000. Właśnie znalazłam polski artykuł o tym wydarzeniu, ale piszą głupoty...

Zacytuję pierwszy akapit: 

Demonstranci skorzystali z nadarzającej się okazji odwołania prawicowego wiecu z udziałem premiera Victora Orbana, który odbywa się tradycyjnie w rocznicę antysowieckiej rewolucji na Placu Astorii. Ponieważ premier pojechał na szczyt do Brukseli, wiec, na którym miał przypomnieć zasługi węgierskiej prawicy w walce z komunizmem, odwołano, ale na Placu Astorii pojawili się nieoczekiwanie przeciwnicy rządu. 
Nie "skorzystaliśmy z tej okazji (nieobecności premiera)", z dwóch powodów: a) nasza manifestacja była zaplanowana od 7 lipca (!) na godzinę 16 na Aleje Wolnej Prasy (między mostem Elżbiety a Placem Ferenciek, niedaleko od Astorii), więc nie poszliśmy tak "nieoczekiwanie". b) Ten szczyt w Brukseli był zaplanowany na 17 października, ale z nieznanego powodu zmienili datę i zamiast 17, szczyt odbył się 23 października, czyli - nieoczekiwanie! -  w dniu naszego świeta narodowego. Nawiasem mówiąc, ja osobiście uważam, że to nie wina Orbana, i że on koniecznie musiał w szczycie wziąć udział, chociaż wielu ludzi (z obydwóch politycznych stron) twierdziło, że on nie powinienen pojechać. No i dodam jeszcze c): jak wyżej już wspomniałam, nasza manifestacja była zaplanowana od kilku miesięcy, i nasza ulubiona partia Fidesz w ostatnim momencie, czyli dwa tygodnie temu ogłosiła swoją manifestację (nie wiadomo, przeciwko czemu, może nam? :P) dokładnie na tą samą porę na Astorię - powiedzmy, że 300 metrów od Alej Wolnej Prasy. Ok, powiedzmy, że 500. :P Na to policja, która właśnie wie, co się dzieje, gdy dwie przeciwne sobie manifestacje są organizowane w prawie tym samym miejscu, o tej samej godzinie, powiedzieli nam (nam! którzy więcej, niż trzy miesiące temu oglosiliśmy program!), że albo zmienimy miejsce/godzinę, albo manifestacji nie będzie. Oczywiście - na podstawie "okos enged, szamár szendved" ('mądry pozwala, osioł cierpi', czyli niech ten, który nie umie pomyśleć nad tą sprawą, zrobi to, co chcę, a my, madrzy, raczej tylko oglądamy, co z tego wyjdzie) - zareagowali na to nasi liderzy, że niech będzie, zmienimy godzinę z 16 na 15. I tak było, program trwał około godzina, więc mimo tego, że premiera i jego manifestacji nie było, my skończyliśmy o 16.30. Wcale nie skorzystaliśmy z okazji jego nieobecności. (Jeszcze coś: Nie trzeba było koniecznie anulować manifestacji z powodu nieboecności premiera, ale dużo krytyków Fidesza mówiło ironicznie, że oni - Fidesz - bali się, że nikt nie pójdzie, jeśli Viktora nie ma, i dlatego... Chyba jest w tym prawda. :P)

Znowu cytuję:
 Zdaniem policji, na Placu Astorii i na przyległych ulicach zgromadziło się 10 tysięcy osób. Organizatorzy twierdzą, że było ich sto tysięcy. 
Polacy nie powinni się interesować zdaniem policji, ponieważ policja to narzędzie władzy, więc mówią to, co rząd i fideszowie chcą słyszeć. Co więcej, powiem Wam skrycie, że kamery tej firmy, która jest odpowiedzialna za tą część stolicy, nie były czynne podczas manifestacji. Rzecznik firmy powiedział w wiadomościach, że gdyby telewizja państwowa fideszowa chciała, to oni by chętnie włączyli kamery, ale telewizja o nic nie prosiła... I właśnie z tego powodu w wiadomościach telewizji państwowej fideszowej nie było mowy o manifestacji. Jakby jej w ogóle nie było! O.o

To tylko jedna rzecz z wielu, o których chciałam pisać, ale znów nie mam czasu... Po tej rozradującej notce miłego dnia życzę wszystkim! :P;)

PS. Po przeczytaniu własnego artykułu, stwierdzam, że zrobiłam błąd: piszę, że zdanie policji nie jest podobne do rzeczywistości, ale jest - właśnie, na Placu Astorii można było widać około 10.000 ludzi. Bo manifestacja odbyła 500 metrów dalej! Szukali nas w złym miejscu.

16 października 2011

Nie chcą Budapesztu w Warszawie

Dziękuję, Jarku, że tak ładnie mówisz o mojej stolicy. Dziękuję Ci, że dzisiaj wielu Polaków żartuje a propos mojego kraju i miasta. Dziękuję, że choćby na krótki okres Polacy jedno wiedzą na pewno: że nie chcą Budapesztu, papryki i salami. Dziękuję głównie, że nie wspomniałeś Orbana, tylko Budapeszt. Przecież wiadomo, że Orban i jego rząd to Budapeszt. 

Mówicie, mówią, że to tylko żart. I oczywiście ja też się uśmiechnęłam, gdy po raz pierwszy zobaczyłam "PiS to Papryka i Salami". Tak, to śmieszne. Też wiem, że Polacy i tak "kochają Węgrów" (tak czytałam gdzieś), Węgry i Budapeszt. I paprykę. :) 

A nie wiem, jak Wy, Polacy, byście się czuli, jakbyście od tygodnia czytali, że Węgrzy nie chcą Warszawy w Budapeszcie. Oczywiście, że Kaczyński jest wariatem, tym bardziej, że dał taki przykład. Mam nadzieję, że nigdy nie będzie miał takiej władzy, jaką ma nasz król Orban. (Którego też nienawidzę, zresztą.) A dla mnie, Węgierki, to jest obraźliwe. Wcale nie jestem taką wielką patriotką, ale powiem szczerze, że źle się czuję, gdy widzę wszystkie te strony na fejsbuku i wszędzie indziej. Ja lubię Budapeszt, to moje miasto, tu się urodziłam, tu mieszkam od 22 lat, ja, jako Węgierka wiem, jak się żyje tutaj, a Polacy o tym wcale nie (albo bardzo mało) wiedzą . Wiem, jaka jest stolica Węgier w XXI wieku, wiem, jak się czujemy pod rządem Orbana i wiem, dlaczego wielu ludzi pójdzie na różne manifestacje przeciwko niemu. 

A Budapeszt jako miasto nie ma nic wspólnego z Orbanem. Budapeszt jest pięknym miastem, które i Węgrzy, i turyści bardzo lubią. Mamy dziesięć wspaniałych mostów, Dunaj i góry. 

Głupio mówić o mieście, gdy wiadomo, że chodzi o politykę. Rozumiem żarty, mam poczucie humoru, a jednocześnie uważam, że w tej sprawie chyba to za dużo. Zdanie Kaczyńskiego było zrozumiałe i jednoznaczne, on chciałby zostać takim wszechmogącym premierem jak nasz Orban. I co? Wszyscy chcieliby, właśnie dlatego są politykami. Nie to było największym głupstwem Jarka. 

11 października 2011

Wiem, wiem... co zajęło tak dużo czasu, że od tygodnia nie napisałam ani słowa?! Nie mam dosyć dobrego pretekstu, wybaczcie wszyscy, którzy nie mogliście dobrze spać przez cały tydzień, czekając na nową notkę. Czas miałam, chęć też, a jakoś mi się jednak nie udało. Chcę więc teraz pisać o dwóch rzeczach: najpierw o moich wrażeniach a propos kursu w IP, a potem o moich pracach (tak, w liczbie mnogiej) licencjackich.

W zeszły poniedziałek poszłam do IP z nadzieją, że inni studenci/uczniowie w mojej grupie (poziom najwyższy, niektórzy mówią, że C1, ale kto wie, co to znaczy...) nie będą o wiele-wiele-wiele lepsi ode mnie, i że będę ich rozumieć po polsku - jak również nauczycielkę. Okazało się, że naprawdę nie są o wiele-wiele-wiele lepsi, co więcej niektórzy są nawet mniej dobrzy (nie chce mi się jednak pisać, że byli gorsi, bo to nieprawda i niegrzeczne :P)! Była to niespodzianka dla mnie. Z jednej strony, nie wiedziałam, że tak dobrze mówię po polsku :P, z drugiej strony, myślałam wcześniej, że może ta grupa jest zbyt mocna dla mnie (hm, tak naprawdę to ten sam powód :P). W grupie jesteśmy około 10 osób, to dużo, ale chyba nie wszyscy wytrzymają do końca. :P
Moje wrażenia: jednym słowem SUPER. Wszyscy mówią bardzo ładnie, są zainteresowani i ambitni, a Iga, nasza nauczycielka... Naprawdę niesamowita. Ona ma około 60 lat, a tyle siły! Zada pytanie, poczeka, aż każdy, kto ma komentarz, odpowie, a potem znowu. I poprawia wszystkie błędy! Niesamowite. 90 minut minie jak... nie wiem co, jak jedna minuta. No i muszę jeszcze dodać, że wczoraj odpowiedziałam na jakieś pytanie, które zadała, a potem zapytała mnie, ile lat się uczę/uczyłam polskiego, a jak usłyszała, że tylko 3, to powiedziała, że to cudowne, że tak ładnie mówię. :D Ma rację - to naprawdę cudowne.

A teraz o drugiej sprawie: nareszcie wymyślałam, o czym będę pisać te prace licencjackie! (U nas na romanistyce należy napisać tak zwaną pracę-portfolio, czyli różne prace o: językoznawstwie, literaturze i cywilizacji... Trzy razy 10-12 stron, tematy mogą być wybrane przez nas. Wszyscy wykładowcy mają swój  zestaw tematów, skąd można wybrać, a jak ktoś coś innego wymyśli, to trzeba tylko znaleść promotora.)
Znalazłam dwie książki, które strasznie lubię: Entre les murs (François Bégaudeau) i Chagrin d'école (Daniel Pennac). Pierwszą znam już od kilku lat, drugą poznałam teraz w Paryżu (dzięki Juli, która mi ją pokazała). W obydwóch chodzi o uczniów w gimnazjum/liceum (collège i lycée), którzy mają różne problemy z nauczycielami i ze studiami w ogóle. Narratorzy są nauczycielami, właśnie dlatego książki są ciekawe: przedstawiają taki punkt widzenia, który mało ludzi zna i którym generalnie się nie interesujemy. Ogólnie wszystkie szkolne problemy są winą nauczyciela i koniec. A w tych książkach przedstawiano, jakie problemy mogą mieć nauczyciele, którzy mają 27 różnych osób w jednej klasie, które muszą nauczyć wierszów Baudelaire'a. Nikt się tym tematem nie interesuje, ci młodzi mają wiele innych, ciekawszych rzeczy, jak Francuz mówi: tout le monde s'en fout. Więc chcę pisać o tych książkach, bo uważam, że są poruszające i przedstawiają prawdziwe życie. Z językoznawstwa będę pisać o języku obecnej młodzieży francuskiej, z literatury chyba o narracji (jeszcze nie zdecydowałam), a z cywilizacji o problemach mniejszości paryskiej banlieue. Znalazłam dwóch ambitnych wykładowców, którzy będą moimi promotorami (można mieć nawet trzech!), więc już tylko muszę wszystko to napisać. :P

2 października 2011

365 (i kilka)

... dni minęło od mojego wylotu (z Tallina) do Warszawy. 29 września w kalendarzu ubiegłego roku był wielkim dniem - zaczynało się moje stypendium w Polsce, co więcej, w moim ulubionym polskim mieście! Ten dzień jednak nie był tak łatwy, jak sobie wyobraziłam wcześniej. Oprócz pożegnania z Benedekiem (i faktu, że nie było wiadomo, kiedy się zobaczymy), Juli pisała smsy o nieoczekiwanych problemach... Ona wtedy już była w Warszawie od tygodnia, ale poczekała na mnie i przed moim odlotem mieszkała w hostelu. Planowałyśmy pojechać razem do akademika (z lotniska), żeby w taki sposób razem zacząć stypendium i warszawskie życie. Gdy my z Benedekiem właśnie spacerowaliśmy po bardzo sympatycznym tallińskim cmentarzu, Juli napisała, że jednak poszła do akademika, żeby tam zostawić bagaże, i powiedzieli jej, że 1) musi od razu zapłacić 740 złotych na kaucję (gotówką! kto ma tyle pieniędzy ze sobą?!), 2) nie możemy razem mieszkać, bo ja wcześniej wyjeżdżam, 3) gdy ja dotrę, już nie będę mogła się zarejestrować i otrzymać pokoju, bo biuro jest czynne do 15, a mój odlot o 15:55, albo coś takiego, już nie pamiętam dokładnie. Oczywiście wszystko to napisała nie w jednym smsie, więc złe wiadomości docierały powoli... :P A wszystko to, gdy jeszcze byliśmy w Tallinie i ten dzień był naszym ostatnim dniem. Co więcej, pożegnanie nie było dla mnie tak bolesne głównie z tego powodu, że (myślałam, że...) będę mieszkać z Juli, więc nię będę całkiem sama w Warszawie. A teraz te wiadomości! 
OK, skoro nic nie mogłam robić z tymi sprawami na razie, poprosiłam Juli o zarezerwowanie pokoju gościnnego dla mnie, żebym nie musiała spać na ulicy. Na to w akademiku odpowiedzieli, że ona nie może tego zrobić, ale ja spokojnie będę mogła sobie zarezerwować miejsce na noc jak dotrę. Super, pierwsza dobra wiadomość! 
Pierwszą warszawską noc spędziłam więc w pokoju gościnnym, z dziewczyną rosyjską, która miała przed sobą drogę do Lublina (mówiła po polsku), a z drugą dziewczyną mówiącą po francusku, bo ona nazajutrz wyjeżdżała do Paryża. :P Była Polką, ale powiedziała, że raczej mówi po francusku, bo już się przyzwyczaiła. :P
Drugiego dnia poszłyśmy do kantoru, żeby wymienić forintz na złotówki, a potem do biura akademika, żebym się zarejestrowała. Otrzymałam pokój - nr 514 -, a współlokatorki jeszcze nie miałam. Dwa dni póżniej, gdy wróciłyśmy z Juli z miasta, recepcjonista powiedział nam, że jak chcemy, Juli może się przeprowadzić (choć ona już miała współlokatorkę :P) do mnie! Oczywiście, że chciałyśmy! :) Więc w tym dniu (1 października) zaczynało się nasze wspólne warszawskie życie. :)

PS: To całkiem inny temat, ale od wczoraj mamy węgierski związek zawodowy, który się nazywa Solidarność (Szolidaritás, słowo napisane w tym samym stylu jak jego polska "siostra"). Nie jestem przekonana, że nazwa z lat 80 pasuje do obecnej węgierskiej sytuacji. Co prawda, wprowadzone przez rząd nowe prawa pracy możemy kojarzyć z socjalizmem, ale nie trzeba mieszać prawdziwego socjalizmu z demokracją (nawet jeśli ta demokracja nie jest do końca demokratyczna - to nie socjalizm). Głównie przeraża mnie osobiście, że jak w tym stanie już mamy Szolidaritás, to co póżniej, jeśli sytuacja naprawdę się zepsuje? Walka zbrojna? Wrócą lata 80? 

25 września 2011

wraca smak dawnych dni... :)

Kiedyś w październiku (albo w listopadzie, już nie pamiętam) poszłyśmy na imprezę muzyczną w Muzeum Literackim w Warszawie, gdzie pewna kobieta (jej nazwiska nie pamiętam oczywiście :P) śpiewała piosenki Piaf po polsku. Najbardziej podobał mi się Akordeonista, a kilka dni temu znalazłam na youtube, śpiewany przez Monikę Węgiel (może to ona śpiewała wtedy?). Milord też mi się podobał, niestety nie znalazłam w dobrej wersji. 
Czasami się zastanawiam, co Polacy o tych piosenkach sądzą? Bo jak ja słyszę wersję węgierską danych piosenek (francuskich np.), to najczęściej uważam ją za głupią. :P Akordeonista podoba mi się, bo 1. lubię oryginalną wersję też, 2. podoba mi się tekst, np. te bardzo proste, naiwne i zbyt często używane zdania jak "miłość jest zawsze tam, gdzie muzyka" albo "śmierć jest tam, gdzie się kończy muzyka". Więc dokładnie wiem, że nie mam prawdziwego powodu, żeby tak lubić te piosenki (Milorda posłucham właśnie piątym razem :P), chyba sam fakt, że najpierw były po francusku, a teraz są śpiewane po polsku, jest dla mnie dosyć przekonujący. :) 




Tak samo czuję zresztą w zwiazku ze książkami. Wystarczy mi, żeby książka była przetłumaczona z francuskiego na polski, już pewna jestem, że będzie mi się podobać. I się nie mylę! (Przynajmniej do dziś miałam tylko dobre doświadczenia. :P) Właśnie otrzymałam Pana Ibrahima i kwiaty Koranu od Michała, który chyba już miał dość francuskiej literatury przetłumaczonej na polski (żartuję :)). No i tą książkę przeczytałam w ciągu kilka godzin (63 stron). Bardzo ładna historia, polecam wszystkim. Dawno temu oglądałam film kręcony na podstawie książki, ale niczego nie pamiętam oprócz tego, że Omar Sharif grał rolę Pana Ibrahima. Zresztą chyba ja jestem głupia, ale jak zaczęłam czytać, przekonana byłam, że to Emile Ajar napisał, bo, jeśli się nie mylę, w jego książce (La vie devant soi) też chodzi o pewnego Momo. A to w ogóle nie on, bo tą moją książkę napisał Eric-Emmanuel Schmitt (tak, Francuz :P), od niego już znam L'Evangile selon Pilate, ale mi się nie podobał. Ale ten Pan Ibrahim naprawdę jest jedną z najpiękniejszych powieści, które czytałam. Dziękuję raz jeszcze! :)

22 września 2011

ci Polacy... :)))

Nie wiem, kto powiedział, że Polacy są wszędzie, ale miał rację! :D Wczoraj na zajęciach estońskiego widziałam nowe twarze i słyszałam, że mówią po węgiersku ze znanym przeze mnie akcentem, np. palatalizują wszystkie "-ni" na końcu bezokoliczników... Niestety poszli przed końcem zajęć, więc nie mogłam zapytać, czy są Polakami. Ale dziś zobaczyłam ich na kampusie i zapytałam, no i okazało się, że naprawdę są z Polski! Długo rozmawialiśmy przed estońskim i dowiedziałam się, że studiują hungarystykę (strasznie nie lubię tego słowa) w Krakowie i w Poznaniu i są na stypendium, które chcą wydłużyć na cały rok akademicki. :) (A estoński dla nich jest obowiązkowy, dlatego mogłam się spotkać z nimi. :D) Ale to nie wszystko! W zeszłym tygodniu, też na estońskim, siedziałam obok chłopca, który miał torbę z napisem polskim, zapytałam, czy się uczy polskiego, odpowiedział, że tak, ale dziś się okazało, że też jest Polakiem (mówiącym po węgiersku)! Co więcej, on - nareszcie ktoś! - studiuje w Warszawie, również na hungarystyce. :D W taki sposób w grupie estońskiego jest sześć osób mówiących po polsku, czyli połowa grupy. :D 
Zresztą, poszłam dziś do IP, żeby się wpisać na kurs języka na poziomie C1, a kobieta, z którą rozmawiałam (najpierw po węgiersku, a potem po polsku), zapytała, czemu ja chcę tam chodzić na kurs, precież tak ładnie mówię!? :D 

20 września 2011

:((

Niestety nie mogę chodzić na te zajęcia tłumaczeń, bo w po-ostatniej chwili zmienili termin! :( Naprawdę w "po-ostatniej", ponieważ okres zarejestrowania się na kursy trwał do niedzieli, a ja sprawdziłam mój plan zajęć w ciągu tamtego dnia, i nic, a jak wczoraj sprawdziłam, widziałam, że Tłumaczenie z polskiego na węgierski jest już w piątek, właśnie w tym samym terminie jak mój wykład (obowiązkowy i naprawdę bardzo ciekawy) literatury francuskiej. :(( Głównym problemem nie jest to, że zmienili termin, ale to, że za póżno, i w taki sposób już nie mogę zmienić planu... :( 

17 września 2011

czwarty rok, pierwszy tydzień

Pierwsze wrażenia są bardzo dobre! :) W poniedziałek mam Historię literatury francuskiej w XVIII wieku, wykład jest prowadzony przez mojego ulubionego wykładowcę, więc dobrze się tydzień zaczyna. Potem mam WF, który ja chciałam, ponieważ od dawna nic takiego nie robiłam, i czułam, że jak nie teraz, to nigdy nie będę chodzić na takie zajęcia. Bardzo mi się podobało, oprócz faktu, że po pierwszym razie nie mogłam normalnie chodzić, tak nogi mi bolały. :P Pojutrze zobaczymy, czy drugim razem też będzie tak męczące. (Chyba tak. :P) Po WFie mam zajęcia Węgierskiego jako języka obcego - też ja wybrałam, nie jest to dla romanistów obowiązkowe. Chodzimy razem z Fanni (jak na WF zresztą). :) Bardzo mi się podoba temat tych zajęć, chodzi o problem uczenia cudzoziemców węgierskiego (i w ogóle języka ojczystego). Prof nie jest do końca sympatyczny, ale raz w tygodniu możemy znieść. Wspaniały początek, wspaniały koniec dnia: Konstrukcja zdań francuskich i metoda tłumaczenia. Jeszcze nie rozumiem, o co chodzi, czytaliśmy tekst i spróbowaliśmy najpierw wytłumaczyć po francusku, a potem przetłumaczyć na węgierski. I tak mi się podoba, bo, jak wiadomo, uwielbiam tłumaczenie. :) Po tych zajęciach będę chodzić do Instytutu Polskiego (IP) na polski, niestety kurs się zaczyna dopiero w październiku. 
We wtorek mam Czytanie tekstów literackich z XIX wieku, czyli zajęcia literackie, chyba to lubię najmniej, już miałam dość tego okresu w Paryżu, gdzie również miałam Littérature française au XIXième... Po literaturze mam chyba najbardziej interesujące zajęcia, których jeszcze nie miałam: Tłumaczenie z polskiego na węgierski! Znalazłam te zajęcia przez przypadek i ciągle nie wiem, czy mam prawo na nie chodzić, bo prof nie chce mi odpowiedzieć i katedra (lektoratu węgierskiego :P) była już zamknięta, gdy w czwartek poszłam zapytać. Byłoby tak fajnie, jakbym mogła chodzić na te zajęcia!!! Po tym cudzie (:P) mam jedyne polskie zajęcia: Historia literatury polskiej (nie wiem jeszcze, którego wieku). Hurra, nareszcie coś po polsku! :D 
W środę zaczynam dzień z literaturą (jak inaczej?): Czytanie tekstów literackich z XVIII wieku, znów z moim ulubionym wykładowcą. :) Potem mam Język francuski 9 (tak, 9, w pierwszym roku mieliśmy 1-6, w drugim 7-8, a teraz 9), gdzie (na)uczymy się pisania po francusku - jak napisać teksty raczej literackie bez błędów. :P (Chyba już za późno na to...) Na koniec dnia czeka na mnie trochę językoznastwa: Analiza i budowa tekstów francuskich. W tym tygodniu nie poszłam, bo miałam załatwić oficjalne sprawy. Po tych zajęć też będę chodzić do IP. :)) 
W czwartek zaczynam podobnie: Czytanie tekstów literackich z XVII wieku - w programie Racine, Corneille, Molière, których bardzo lubię, więc cieszę się. :) Mam jeszcze Francuski język fachowy - nie wiem, dlaczego fachowy, bo tam tłumaczymy z węgierskiego na francuski. Podoba mi się! :) To prawie koniec tygodnia, w piątek mam tylko wykład Literatury francuskiej w XVII wieku trwając 45 minut, czyli nic. :P 
Dużo mam literatury, więc dużo książek muszę przeczytać - na szczęście już większość znam. :) Bardzo mało mam polskiego, ale mam nadzieję, że w IPm kurs będzie tak wspaniały, że całkiem zastąpi zajęcia. :)

11 września 2011

polskie książki w naszym mieszkaniu :)


Agatha Christie: Autobiografia - dostałam od Juli na urodziny w Warszawie, zaczęłam czytać, ale wydaje mi się, że nigdy nie skończę, tak gruba jest ta książka :P
Rowling: Harry Potter i czara ognia - kupiłam w Warszawie kiedyś w październiku, chyba to była pierwsza książka, którą przeczytałam po polsku :)
Sempe-Goscinny: Nieznane przygody Mikołajka (tom I) - również kupiłam w pierwszym semestrze, po przeczytaniu tomów II i III po węgiersku i po francusku :D
Prus: Nowele - dostałam od Michała, jeśli dobrze pamiętam (przepraszam...), przeczytałam kilka tych nowel, ale nie wszystkie.
Saint-Exupery: Mały Książę - kupiłam w Krakowie w marcu 2009 roku, kiedy po raz pierwszy byłyśmy razem w Polsce z Juli; ciągle pamiętam, że ostatniego dnia tamtego pobytu już o 9 czekałyśmy przed księgarnią, która jest otwarta od 9.30 (albo jeszcze później :P) i w której, jak się okazało, tej książki nie było, tylko w drugiej, która już od 9 była otwarta... :D Ale i tak kupiłam książkę, co prawda trochę zimno nam było. :P
Milne: Kubuś Puchatek i Chatka Puchatka - kupiłam w Warszawie w Realu :P Jest kilka takich książek, które kupuję mimo to, że są dla dzieci, ponieważ uważam, że są bardzo dobre i ważne w moim życiu :)
Schulz: Sklepy cynamonowe - dostałam od Ani kiedyś w przeszłym roku, albo jeszcze wcześniej, i muszę przyznać, że nigdy nie uda mi się jej przeczytać w całości, choć wiem, że Schulz jest jednym z najlepszych polskich pisarzy i że ta książka na pewno by mi się podobała. Ale jeszcze jest dla mnie trochę trudna.
Alechem: Dzieje Tewji Mleczarza - kupiłam w Warszawie, bardzo się cieszyłam i cieszę, że znalazłam, bo jest to jedną z moich ulubionych książek :) Wciąż szukam Pieśń nad pieśniami tego samego pisarza - oglądałam w teatrze i przeczytałam parę razy po węgiersku, ale nie wystarczy. :P
Mrożek: Tango - kupiłam w ostatnim dniu mojego warszawskiego semestru, uwielbiam pisarza, dwa razy przeczytałam :)
Barbara Stanisławczyk: Od jutra - kupiłam w przeszłym tygodniu w Warszawie, podobał mi się opis treści :)
Paziński: Pensjonat - również ostatnio kupiłam, bo 1. podobał mi się opis treści, 2. ktoś mi już tę książkę polecał, tylko nie pamiętam, kto - aktualizacja: Michał mi pomógł i już pamiętam, to było Tomek :)
Krzysztof Varga: Gulasz z turula - kupiłam w 2009, po spotkaniu z pisarzem w budapeszteńskim Instytucie Polskim, wydawało mi się wtedy, że ta książka musi koniecznie być dobra... Nie miałam racji. :P
Jan Lechoń: Cramoisi, argent et noir - dostałam od Michała kiedyś w marcu (albo lutym?), to są wiersze w dwujęzycznym wydawniu (pl-fr) :))
Hłasko: Ósmy dzień tygodnia - kupiłam w Krakowie w 2009, po prostu dlatego, że była cienka i że zrozumiałam cały tytuł od razu :D (po 6 miesiącach uczenia się polskiego to już coś! :P)
Idiomy francuskie wytłumaczone po polsku - dostałam od Juli, jeśli dobrze pamiętam kiedyś w 2010 :)
Słownik języka polskiego - kupiłam w Warszawie w przeszłym październiku, i coraz bardziej lubię ten wspaniały kolor. :P
Słownik wyrazów bliskoznacznych - dostałam od Michała w Paryżu :) (dzięki!!!)
Polonais - słownik polsko-francuski i francusko-polski w jednym, kupiłam w Paryżu :)

(Opowiadania o miłości i Pusta woda nie są moje :))

Na razie tyle, mam nadzieję, że ta lista wkrótce się wydłuża... :))

5 września 2011

koniec lata :)

Cieszę się końcem tej pory roku, ponieważ brak mi uniwersytetu. Co prawda mam jeszcze tydzień wolności, ale nudzić się nie będę: przyjadą dziś wieczorem Gosia i Michał! Już od lipca czekamy na to! :) Nie wiem, co będziemy razem robić, tym mniej, że mam wiele spraw związanych z mieszkaniem i uniwersytetem (m. in. ciągle mam jakieś erasmusowe dokumenty, które powinnam wypełnić i podać komuś tam w tym przesympatycznym biurze), ale jestem pewna, że znajdziemy czas na polski. :P 
Po tym tygodniu zaczyna się mój ostatni rok licencjatu na ELTE, będę miała super zajęcia, i na szczęście większość moich wykładowców już znam. Czekam na 12 września. :)) 

Już prawie "mieszkamy" w Budafok, czyli w naszym nowym mieszkaniu. Mamy nowe okna, już to poprawia jakość, a staramy się posprzątać wszystko, choć wydaje mi się, że to jest niemożliwe. :P Jednym słowem, jeśli wszystko będzie dobrze, za miesiąc już wszystkie nasze książki, ubrania i inne majątki będziemy tu mieć. :))

PS. W Warszawie EKSTRA było. :)

28 sierpnia 2011

"... zobaczysz jak przywita pięknie nas warszawski dzień!"

Ostatni tydzień lata spędzę w Warszawie z Juli! :) Jutro wyjeżdżam o 7.35, dotrę do stolicy Polski o 18.30, fajnie mi będzie! Wrócimy razem do Budapesztu nocnym pociągiem w sobotę. Cały tydzień w Warszawie - jak w bon vieux temps... :) Bardzo się cieszę, bo właśnie w tym tygodniu odbędzie się Festiwal Kultury Żydowskiej; mam nadzieję, że uda nam się obejrzeć tyle koncertów, wystaw itd., ile tylko chcemy. :)


16 sierpnia 2011

ma ja eesti keel, czyli ja i język estoński

Nie wiem, co się stało, ale zostałam "fanką" tego języka, tego kraju i tego państwa. Właściwie... dokładnie wiem, co się stało. Około miesiąc temu byliśmy z Benedekiem na Laulupidu ('święto piosenek/muzyki'), co jest największym świętem takiego ludowego, z-polityką-nie-związanego rodzaju. Celem tego święta jest śpiewanie, muzyka i taniec. Wszystko ludowe: piosenki, tańce, ubrania, hot dogi i magnesy sprzedane przy wejściu... :P 

Świętują tu ludzie, że są wolni i niezależni (od, oczywiście, byłego Związku Radzieckiego). Należy wiedzieć, że Estonia była członkiem ZRu aż do 1994 roku... Wtedy zniknęli ostatni Sowieci. Oficjalnie 'Eesti' już od 1988 był niepodległy, ale ciągle jako część Związku Radzieckiego. W tym roku odbyła się 'rewolucja śpiewająca': dwa miliony ludzi robiło łańcuch trzymając siebie za rękę i śpiewając - na całej ziemii trzech państw bałtyckich. To miało swoje efekty: Estonia została nipodległym państwem 20 sierpnia 1991 roku (już miałam dwa lata). Ale ten Laulupidu nie ma prawie nic związanego z tymi faktami, ponieważ istnieje od 1869. Tylko tyle, że podczas socjalizmu było to jedynym estońskim świętem, które można było obchodzić. Więc dlatego Laulupidu ma w sobie uczucia związane z wolnością, z walką, z odwagą.   
Przepraszam za szare historyczne fakty. ;) 

Więc w tym roku miałam możliwość, żeby w jakiś sposób zostać Estonką, oglądając ludzi tańczących, słuchając śpiewających i grających. Nie można ich oglądać bez łez specjalnych, nienormalnych myśli z typu 'jedno chcę: być estończykiem i świętować z moimi rodakami'. Albo przynajmniej znać ich język! Ja kilka słów już mówię po estońsku, powiedzmy, że podstawę języka znam - jestem na takim samym poziomie, jak byłam z polskiego przed pierwszym rokiem uniwersytetu. :) A jak zaczęłam się uczyć polskiego, tak we wrześniu zacznę estoński. :) Wiem, że szalona jestem, ale po tym Laulupidu nie można inaczej robić, czuję w sobie siłę, żeby przez muzykę poznać język. Powiem szczerze, że czego miesiąc spędzony w Estonii (rok temu) nie mógł  udostępnić, czyli motiwację uczenia się tego języka - udało to się tym świętu podczas trzech dni. 

A na koniec dwie piosenki dla tych, którzy są zainteresowani.


'Mis maa see on?' - Która to jest ziemia?


'Eesti muld ja eesti süda' - Estońska ziemia i estońskie serce

11 sierpnia 2011

znów w Budapeszcie :)

Rodzinne wakacje były wspaniałe, byliśmy w Alsópáhok, to małe miasto blisko Balatonu. Oto kilka zdjęć o naszej rodzinnej wycieczce. :)


"Przyjaźń jest w piwie!" :D


Typowy wiejski dom, niestety tym razem zamknięty. Oczywiście dziś już bardzo mało ludzi mieszka w takich domach, a niektóre ciagle działają - jako muzeum.


To kiedyś był dwórem, obecnie jest ruiną... Co śmieszne, to słowo 'fenék' znaczy po węgiersku "tyłek", a oryginalnie napisano było 'Fenékpuszta' ('puszta tyłku'), czyli nazwa tego miasteczka.


W tym domu mieszkaliśmy w Alsópáhok.


To zupa rybna zrobiona à la hongroise :)


Bardzo dobre balatońskie białe wino...


... które jest robione np. w takich górach.


Oto jedna z winnic, których dużo jest nad Balatonem.


To ja. :P


To Balaton, największe jezioro na Węgrzech, często nazywane 'węgierskie morze'.


Tu wieje wiatr i pada deszcz, a tam świeci słońce. :P


Moi rodzice w ładnej pogodzie.


To góra 'Badacsony' nad Balatonem.


Nad Balatonem pierwszy język to niemiecki, ponieważ większość turystów jest z Niemiec.


Młyn w Tapolca, bardzo ładne miasto nad Balatonem.


Fontanna i jezioro, też w Tapolca.


Kościół z XIII wieku w Felsőörs.

5 sierpnia 2011

rodzinne wakacje :)

Zaczynają się jutro i trwają do następnej środy, wtedy wracam do Budapesztu i wpiszę kolejną notkę. :) Niosę ze sobą dwie książki: "Dom dzienny, dom nocny" Olgi Tokarczuk i "Ébène" (tłumaczenie francuskie polskiego "Hebana") Ryszarda Kapuścińskiego. :) Jakbym miała dosyć polskiego, to czas na francuski i z powrotem. Nie ma nic lepszego od znajomości tych przepięknych języków! (Może jednak znajomość węgierskiego. :P) 

4 sierpnia 2011

nowe życie :)

Jesteśmy zaręczeni i jesteśmy w trakcie przeprowadzania się. Może wszystko to trochę szybko, ale dla nas tak jest najlepiej. :) Jeśli wszystko pójdzie, od września będziemy razem mieszkać. Co do ślubu, data nie jest jeszcze ustalona, co pewne, nie będziemy mariés za mniej niż rok. Nawet planów nie mamy, wszystko w swoim czasie. Przedtem musimy spróbować wspólnego życia, i myślę, że nie będzie to tylko i wyłącznie przyjemnością. :P Zobaczymy. Mieszkanie mamy, tyle że powinniśmy trochę je remontować i to nie idzie tak szybko. Już pracujemy nad tym, np. jutro podpiszemy umowę na wymianę okien. Mamy nadzieję, że nowe okna już na koniec sierpnia będziemy mieć - jak nie, to ciężko będzie, bo pogoda we wrześniu nie jest zawsze tak ładna, żeby przez kilka godzin żyć bez okien. :P Szczególnie w tym roku, gdy nawet w lipcu ciągle pada... :/  

3 sierpnia 2011

zmiana tytułu

Dawno nie pisałam po polsku... Jak wszyscy zapewnie wiecie, już nie ma mnie w Warszawie, chociaż planuję tam pojechać za niedługo, na koniec miesiąca. :) Zatem od tego momentu nie chodzi (tylko :P) o Warszawę, lecz o moje polskie życie, albo o moje przygody z tym przepięknym językiem. Jest i będzie ich wiele... :) 
W Paryżu miałam możliwość, żeby regularnie ćwiczyć polski - z Michałem i Olą, moimi "paryskimi" pryzjaciółmi, których spotykałam przynajmniej co tydzień. Jakby rozmowa nie była wystarczająca, Michał przygotowywał dla mnie ćwiczenia gramatyczne, tłumaczenia (francusko-polskie), pytania wymagające dłuższą odpowiedź itd. Nieźle było... :) Najbardziej lubiłam tłumaczenia z francuskiego na polski, jak np. tekst z Mikołaja (fr. Le Petit Nicolas) albo z Lekcji (fr. La leçon) Ionesco. Z polskiego na francuski spróbowałam tylko raz, ale wystarczyło, żeby wiedzieć, że jeszcze nie jestem na takim poziomie. :P 
Teraz w Budapeszcie perspektywy już nie są tak dobre. Niestety, ani przyjaciół, ani zajęć polskiego nie mam i nie będę miała w ybliżającym się semestrze. Mam nadzieję, że uda mi się chodzić na kurs w Instytucie Polskim, ale wszystko zależy od mojego planu zajęć. Ale przedtem jeszcze pomogą mi Gosia i Michał, którzy przyjeżdżają w pierwszym tygodniu września... :) 

22 stycznia 2011

Warszawskie kolorowe dni

"Już dziś wyruszaj ze mną tam, zobaczysz jak przywita pięknie nas warszawski dzień..." 
(Niemen)

Wróciłam. "Na zawsze", jak mówiła Sofia w Polonicum. Nie chciałam. :( Siedząc w pociągu nocą, około Katowic zauważyłam, że opuszczę Polskę... Nie chciałam. 
Z egzaminów dostałam piątki, oprócz "Transformacji w Polsce po 1989 roku" (3.5). Na polskim Juli napisała najlepszy test (48/50 punktów), ja drugi najlepszy, a Emmanuel trzeci najlepszy, gratuluję nam. :P Niestety, nie mogę być zadowolona, ponieważ ten test nie był tak naprawdę trudny. 
Ostatnie dni nie były najlepsze, jednak spróbowałam robić wszystko to, co planowałam. Dopiero we wtorek byłyśmy na Tarasie Widokowym, w środę pojechałam na Cmentarz Powązkowski i Żydowski. W czwartek mieliśmy ostatnie zajęcia w Polonicum - jesteśmy bardzo niegrzecznymi studentami, w ogóle nie podziękowaliśmy Pani Ani... (Nawet jeśli ja osobiście nie jestem zadowolona z jej pracy.) Tego samego dnia zjadłam kolację z Emmanuelem w Zapiecku, byłam (i jestem) mu wdzięczna, że nie byłam sama ostatnim wieczorem. W piątek, czyli wczoraj, cały dzień się pakowałam, wyprowadziłam się z akademiku, ostatni raz pojechałam do Polonicum, żeby otrzymać certyfikat o lektoracie, no i w końcu opuściłam Warszawę. 

Smutna jestem. Brak mi miasta, w którym żyłam przez cztery miesiące, w którym (choć nie tyle, ile bym chciała) uczyłam się polskiego, w którym nareszcie codziennie czytałam coś po polsku, w którym po raz pierwszy mieszkałam w akademiku, w którym byłam w polskim środowisku... Brak mi Juli, brak mi naszego pokoju, naszych współnych doświadczeń, brak mi nawet Polonicum, brak mi całego tego życia, brak mi Warszawy. 

Na razie nie zamknę tego bloga, być może później (też) będę miała ochotę pisać po polsku... :) Ale nic nie obiecuję. 

Dziękuję, Warszawo, za ten semestr. "Zostawiłam tam kolorowe sny..." :)


14 stycznia 2011

jeszcze tydzień w Warszawie

W następny piątek wracam "na stałe" - na dwa tygodnie, ponieważ 4 lutego wyjeżdżam do Paryża. :P Dziwne jest to uczucie (i również ten świat, hehe :P), że wcale nie jestem smutna, że stypendium w Polsce się skończy. 
Co się stało dotychczas? 

W grudniu...

  • ...byłam w Estonii, u Benedeka. :) Spędziłam kilka cudownych dni z Nim i z innymi Węgrami, świetnie się bawiliśmy wszędzie - w Rydze, w Tartu i w Tallinn. Nic poważnego albo specjalnego się nie stało, spróbowaliśmy spędzić czas tylko z sobą i się udało. :) 
  • ... zaraz po Estonii z Juli odwiedziałyśmy jedno z najpiękniejszych miast Polski: Wrocław. :) Ta podróż była niesamowita (pozytywnie), ponieważ nie wiedziałyśmy, że Wrocław jest tak piękny i fascynujący. Dla mnie te dwa dni były jedyne z najlepszych prezentów bożonarodzeniowych. To miasto było bajeczne, dzięki jego krasnoludkom, którzy są naprawdę mili, no i dzięki dekoracji bożonarodzeniowej. Naprawdę, jestem bardzo szczęśliwa, że po długim zastanawianiu się ostatnio zdecydowałyśmy na Wrocław i nie na Gdańsk (to był drugi pomysł), gdzie wcześniej już byłyśmy. :) 
  • ... wróciłam do Budapesztu na dwa tygodnie. :) Rodzinne Boże Narodzenie udało się jak najlepiej, okazało się, że kocham moją rodzinę (jaka niespodzianka, nieprawdaż? :P), spotykałam się z przyjaciółkami, byłam w teatrze jak i w kinie, więc w ogóle się nie nudziłam. Niestety, tym razem Sylwester się nie udał, ale w nowym roku obudziłam się optymistycznie. :)

W styczniu...

  • ... zacząłam załatwić sprawy (będąc ciągle w Budapeszcie), które są związane z Erasmusem, i na szczęście udało mi się zrobić wszystko to, co w tamtym momencie było możliwe. :) Oczywiście, jeszcze dużo przede mnie, ale najważniejsze dokumenty są już gotowe. :) 
  • ... wróciłyśmy do Warszawy z Fanni! :) Ona spędziła tutaj pięć dni, i miasto bardzo jej się podobało. :)  Dwa dni później Benedek też przyjeżdżał z Estonii (jego stypendium również się skończyło) i razem byliśmy naprawdę szaleni. :D Ten prawie-tydzień był najlepszym tygodniem w tym roku - do tej pory. :P 
  • ... kupiłam sobie bilet na pociąg do Budapesztu. Innym słowem, zdecydowałam, kiedy wracam. W związku z tym, napisałam listę tych rzeczy, które chcę/muszę odwiedzić, zrobić etc. przed podróżą. Na liście znajdują się między innymi Zamek Królewski, Cmentarz Powązkowski, Cmentarz Powstańców Warszawskich, Taras Widokowy na Placu Zamkowym, Muzeum Chopina. Na wszystko to mam(y) dopiero cały tydzień, ale ten ostatni będzie inny niż poprzedne, ponieważ napiszemy testy (prawie) każdego przedmiotu - najważniejszym testem jest oczywiście test języka polskiego, zobaczymy, jak mi się uda. :) 
Przed końcem mojego pobytu w Polsce jeszcze napiszę notkę. Na dziś oto reklama (prosto z Alej Jerozolimskich), która barzo nam się podobała wczoraj: