11 grudnia 2012

o losie tłumaczy (i trochę o uniwersytecie) :P

Już zima?! Niemożliwe.

Prawie skończyłam pierwszy semestr magisterki, jupi i nie. Jupi, bo miałam fajne zajęcia z fajnymi profami, którzy wymagali od nas dużo pracy. Nie, bo szkoda, że koniec, i nie, bo jutro i pojutrze, i w poniedziałek czekają na mnie egzaminy.
Znowu trafiłam na kierunek, który po prostu mi pasuje. Zajęcia tym razem były dosłownie fascynujące, bo tłumaczenie zawsze mnie interesowało, głównie ustne, ale też pisemne, a UE też zawsze mnie interesowała, tak samo jak międzynarodowe sprawy poza UE. A na tym kierunku wszystko to mam! :) Po raz pierwszy w życiu czuję dwie rzeczy: 1. im więcej się uczę, tym mniej wiem (bo tym lepiej widzę, jak mało wiem), 2. ten kierunek ma prawdziwy, konkretny, widoczny sens! Nie tak jak na francuskim (który i tak bardzo lubiłam), że wychodzę z uniwersytetu i to, co właśnie na zajęciach słyszałam, już nie ma znaczenia, bo to kompletnie inny świat. Nie. Teraz wychodzę z uniwersytetu i widzę, że to, co właśnie słyszałam np. w związku z UE, ma wpływ na moje własne życie. Przyznam, że może jestem sama z tym uczuciem, ale to mnie i tak cieszy. :)
Dużo w tym semestrze tłumaczyłam tekstów węgierskich na francuski, co jest największym wyzwaniem, ponieważ skąd biedna Węgierka ma wiedzieć, czy jej tekst brzmi naprawdę po francusku? :P Nie?
Ale co mnie najbardziej ekscytowało (:P), to tłumaczenie ustne, i głównie, notatki. Tak, notatki, bo ja uwielbiam pisać (choć to niestety się nie sprawdza na tym blogu) - natomiast żeby dobrze tłumaczyć, nie można wszystkiego napisać, ale trzeba tyle zanotować, żeby wiernie oddać oryginalne przemówienie. Wyzwanie nr 2 i jednocześnie nr 3, bo tłumacz(ka) nie jest spokojny/a po zakończeniu przemówienia, wtedy to on(a) reprodukuje oryginalne zdania w swoim języku. Niektórzy mówią, że to jest już łatwa sprawa, bo przecież mówimy codziennie po węgiersku, czytamy węgierską prasę, oglądamy telewizję/video na internecie, jednym słowem panujemy nad swoim językiem. Tak, to jest prawda we wszystkich sytuacjach oprócz tłumaczenia. Bo wtedy 1. nie możesz oglądać swoich notatek (patrz na słuchaczy!), 2. nie możesz szukać słów, robiąc "eee.... yyy..... khm khm", bo słuchacze czekają tylko na Ciebie, 3. musisz używać tych samych słów co usłyszałeś/aś w oryginalmym języku, nie inne (szczególnie jeśli chodzi o tekst fachowy, a zwłaszcza, jeśli chodzi o znany przez wszystkich temat, bo wtedy zauważą najmniejszy błąd!), 4. Twoja wersja nie może być dłuższa od oryginalnej. Więc żadnej presji, i w takich warunkach trzeba jeszcze panować nad swoim językiem. :P
Kto nie chciałby zostać tłumaczem, no nie?

A na koniec oto moja grupa uniwersytecka, gdzie naprawdę wszyscy chcą zostać tłumaczami (oprócz dwóch osób, ale ich tu niestety nie ma) - sami ambitni ludzie, nie? :))

1 komentarz:

  1. A pewnie! Lecz czasem daje to wielką radość, np. w chwilach, kiedy tłumaczenie wychodzi nie najgorzej :) Kiedy przyszło mi tłumaczyć Katę na jej wernisażu w Grudziądzu, myślałem, że zejdę ze stresu, ale kiedy przyszedł właściwy moment, popłynąłem na fali dwóch języków. I Wam wszystkim tego życzę ;)

    OdpowiedzUsuń